Publiczna funkcja nauki i naukowców, czyli przeoczone zagadnienie w „Pakiecie Wolności”

Opublikowanie kilka tygodni temu przez Ministerstwo Edukacji i Nauki projektu zmian w ustawie o szkolnictwie wyższym i nauce, promocyjnie nazwanego „Pakietem Wolności Akademickiej”, powinno być okazją do przypomnienia, jaką społeczną rolę pełnią nauczyciele akademiccy i jaki jest sens ich pracy.

Projekt nowelizacji ustawy sprowadza się w zasadzie do dwóch zmian. Pierwsza z nich to próba zastąpienia dobrze zdefiniowanego (na przykład tutaj) pojęcia wolności akademickiej, służącej pomnażaniu wiedzy zgodnie z metodą naukową i regułami prowadzenia badań, pojęciem wolności wyrażania przekonań, które obejmują prywatne przekonania religijne, światopoglądowe, niekoniecznie powiązane ze stanem wiedzy naukowej. Oznacza to, że nauczyciel akademicki może wymagać od studentów przyswajania swoich poglądów, a nie wiedzy.

Druga zmiana to demontaż systemu odpowiedzialności dyscyplinarnej – sparaliżowanie, bez jakiegokolwiek konstruktywnego pomysłu, środowiskowego mechanizmu przeciwdziałania zachowaniom nieetycznym, a czasem patologicznym.

Zgodnie z obowiązującą obecnie ustawą i jej poprzedniczkami, odpowiedzialność taka dotyczy „czynów uchybiających obowiązkom nauczyciela akademickiego lub godności zawodu nauczyciela akademickiego”. W tej kategorii tradycyjnie mieszczą się nieuczciwość badawcza, nadużywanie pozycji zawodowej lub formalnej, przywłaszczanie dorobku innych, molestowanie oraz inne zachowania niezgodne z etyką i standardami akademickimi; słowem, zachowania które deprecjonują działalność naukową i niszczą zaufanie publiczne do zawodu nauczyciela akademickiego.

Zaproponowane w projekcie rozwiązanie w rzeczywistości ustanawia prymat komisji dyscyplinarnej przy ministrze (powoływanej przez ministra) nad pochodzącymi z wyboru, niezawisłymi w orzekaniu komisjami dyscyplinarnymi na uczelniach. Jeśli komisja ministerialna uzna, że czyn nieetyczny wynika z przekonań, czy światopoglądu osoby podejrzewanej o jego popełnienie, postępowanie – nawet wyjaśniające – nie jest rozpoczynane.

Zaskakująco długa lista kardynalnych błędów i uchybień projektu została krótko podsumowana w stanowisku KRASP.

Jednak w niniejszym tekście chcę zwrócić uwagę na coś znacznie bardziej fundamentalnego: na tendencję do zastępowania zweryfikowanej wiedzy naukowej, lub szerzej wiedzy profesjonalnej, osobistymi przekonaniami lub światopoglądem, oraz do zacierania różnicy między rzetelnie zbadanymi faktami a prywatnymi opiniami. Już sam tryb wprowadzenia projektu nosi taki charakter (brak rzetelnej analizy czy odpowiedzialność dyscyplinarna rzeczywiście narusza wolność akademicką, a jeśli tak – to jak?) i opiera się na przeświadczeniu autorów, a nie na starannym zbadaniu sytuacji. Wmawianie, że wolność prowadzenia badań dla rozwoju nauki, poszerzania wiedzy i szukania prawdy może być zastąpiona przez wolność głoszenia poglądów, które każdy ma prawo mieć jakie chce, nieuchronnie prowadzi do usunięcia fundamentu racjonalności nauki. To samo dotyczy przekonania, że w sprawach nauki profesjonaliści i amatorzy mają taką samą wiedzę i tyle samo do powiedzenia.

Nie ma wątpliwości, że taka właśnie moda od kilku lat panuje w polityce w różnych krajach. Jednak nauka to nie jest „jeszcze jeden pogląd”, mający równie subiektywne podstawy jak osobiste przekonania czy światopogląd. O tym, jaką rolę nauka spełnia w społeczeństwie i demokracji, jak zasadnicze znaczenie ma oddzielanie faktów i wiedzy od indywidualnych opinii i poglądów celnie mówi tekst autorstwa profesorów José van Dijck i Wima van Saarloos, czyli prezydent i wiceprezydenta holenderskiej Królewskiej Akademii Nauk. I chociaż tekst został opublikowany cztery lata temu, to jest jak najbardziej aktualny. Poniżej przytaczam całościowe tłumaczenie, ale chcę podkreślić jego konkluzję: naukowcy muszą być strażnikami faktów, a nauczyciele ambasadorami racjonalności. Kiedy opinie zastępują fakty, w miejsce demokracji wkracza emokracja, czyli rządy emocji. Są politycy, dla których to wygodne. Dla społeczeństw i narodów to droga na manowce.

 

José van Dijck, Wim van Saarloos
(Ówczesna prezes i ówczesny wiceprezes Królewskiej Holenderskiej Akademii Nauk. Tekst opublikowany w holenderskim czasopiśmie NRC de week z 9 stycznia 2017 r.)

Każdy ma prawo do własnej opinii, ale nie do własnych faktów – tak brzmi słynna wypowiedź Daniela P. Moynihana, senatora Demokratów w latach 80-tych. W 2016 roku to stwierdzenie nabiera ponownie aktualności, ponieważ na światowej scenie pojawia się coraz więcej rządzących, wypowiadających zdecydowane opinie, a lekceważących fakty. Tom-Jan Meeus napisał niedawno w tej gazecie: Kultura, jaka by nie była wysoka, jest skazana na zgubę, kiedy przestaje uznawać wspólne fakty.

Ta pozornie prosta obserwacja sygnalizuje głębszy problem. Ustalenie wspólnych faktów wymaga nie tylko zgody co do tego, co liczy się jako fakt. Wymaga również zaufania do instytucji, które rozstrzygają o faktach, stosując przejrzyste procedury. Wymaga poszanowania reguł gry oraz oceniających, którzy w profesjonalny sposób je stosują. I wreszcie wymaga obywateli, którzy potrafią ze sobą dyskutować na gruncie racjonalności i wiedzy.

W demokracji dziennikarstwo, sądownictwo i nauka stoją na straży faktów. Integralność tych właśnie instytucji jest coraz częściej podawana w wątpliwość przez przywódców politycznych, którzy nie chcą odróżniać faktów od opinii. Trump ignoruje tradycyjną prasę, unika publicznej dyskusji i uprawia wyłącznie monolog za pośrednictwem Twittera, obsadzonego w roli wyroczni. To samo dotyczy Geerta Wildersa[1], który ponadto odrzuca autorytet wymiaru sprawiedliwości i nazywa sędziów niby-sędziami. To, że coraz więcej osób akceptuje wyłącznie własne odczucia lub przekonania jako argumenty na dowód jakiegoś faktu, leży u podstaw popularności „fake news”.

Nauka tradycyjnie należy do społecznych przedsięwzięć, których celem jest ustalanie, w drodze obserwacji i pomiarów, wspólnie przyjmowanych faktów . Naukowcy ponoszą odpowiedzialność za sposób, w jaki osiągają wyniki: odpowiadają przed obywatelami, demokratycznie wybranymi władzami a także innymi naukowcami. Nauka ma poza tym specjalne zasady testowania prawdziwości hipotez i interpretacji, oraz oddzielania faktów od fikcji. Oczywiście, naukowcy jako ludzie nie są nieomylni; czasem popełniają błędy i nie zawsze zgadzają się co do interpretacji wyników. Ale to nie znaczy, że nauka jako taka jest tylko opinią.

A jednak coraz częściej jesteśmy świadkami tego, że odkrycia naukowe – fakty, co do których istnieje konsensus, osiągnięty po długich i intensywnych badaniach, wielokrotnych eksperymentach i otwartych debatach, są traktowane jako opinie i odrzucane. Czasami przez zaprzeczanie ich istnieniu, czasami przez kwestionowanie integralności całości nauki. Dotyczy to na przykład zmian klimatycznych, skutków szczepień czy teorii ewolucji. Prezydent Trump wielokrotnie wyrażał wątpliwości co do empirycznych dowodów, dostarczonych przez licznych badaczy, na temat przyczyny topnienia pokrywy lodowej i podnoszenia się poziomu mórz. Wybór Scotta Pruitta na zwierzchnika Agencji Ochrony Środowiska (EPA) potwierdzało takie podejście – Pruitt kilkakrotnie publicznie stwierdzał, że naukowcy nie zgadzają się co do faktów dotyczących zmian klimatycznych. Neurochirurg Ben Carson, któremu zamierzano[2] powierzyć funkcję Sekretarza Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast, otwarcie kwestionował teorię ewolucji i, podobnie jak Trump, uważał, że szczepienia prowadzą do autyzmu, pomimo licznych badań naukowych obalających taki związek.

Jeśli ta postawa polityków wobec dowodów naukowych i faktów stanie się nową normalnością, kultura zachodnia rzeczywiście pójdzie drogą, która od czasów Oświecenia była postrzegana jako ślepa uliczka.

Jakiś czas temu, tysiące zaniepokojonych naukowców, w tym wielu członków amerykańskiej Akademii i laureatów Nagrody Nobla, napisało list otwarty, wzywając rząd do opierania decyzji politycznych na faktach naukowych, a nie na opiniach; podkreślili także znaczenie badań, edukacji i wiedzy jako czynników warunkujących dobrobyt i powodzenie.

Nieufność do nauki jako strażnika powszechnie uznawanych faktów nie pojawiła się znienacka. I będzie rosła, jeśli nie będziemy dalej inwestować w nauczanie metody naukowej, postawy opartej na wyszukiwaniu i ważeniu faktów, na dyskusji, a nie na monologu, na przejrzystej argumentacji, a nie na opiniach wyrażonych w jednolinijkowym stwierdzeniu. Kulturze opartej o wspólnie uznane fakty sprzyja uczenie dzieci, uczniów i studentów samodzielnego myślenia oraz uwagi dla otoczenia, w którym żyją. Wszak społeczeństwo nie jest sumą ludzi, tak samo jak prawda nie jest sumą faktów. Jeśli chcemy edukować młodych ludzi, od przedszkola po uniwersytet, jak odróżniać fakty od fikcji, musimy uczyć ich dyskursu, rządzącego się logiką i racjonalnością, przy poszanowaniu prawa do własnych opinii i emocji.

Nauka i edukacja są teraz ważniejsze niż kiedykolwiek. W erze cyfrowej, w której fakty i opinie są postrzegane jako data, w której fikcja i nowiny są traktowane jako content, w której instytucje i grupy interesów ogłaszają się za pośrednictwem platform, musimy pielęgnować kulturę rozróżniania i szanowania faktów. Na instytucjach, takich jak serwisy informacyjne, sądownictwo i nauka, spoczywa wielka odpowiedzialność za ochronę zasad i reguł gry w demokracji.

Dotyczy to w szczególności nauki i edukacji. Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy naukowców jako strażników faktów, a nauczycieli jako ambasadorów racjonalności. Królewska Akademia Nauk chce być echem ich głosów.

Kultura bez wspólnych faktów może przekształcić nas w społeczeństwo, w którym każdy opiera własną opinię na własnych faktach, a demokracja została zastąpiona przez emokrację.

[1] prawicowo-nacjonalistyczny polityk holenderski, szef Partii Wolności, deputowany do parlamentu Holandii

[2] tekst pochodzi z początku kadencji prezydenta Trumpa

(tłum.: MP)